Saturday 1 September 2012

Twoja mama tu nie mieszka


Przerwa w karierze pozwala na odkrycie uroków powolnego podróżowania: co najmniej trzy miesiące, koniecznie poza Europę,  bez dokładnego planu i na niewielkim budżecie. Osoby podróżujące w ten sposób, od angielskiej nazwy plecaka, który ich charakteryzuje, to bakpakersi. 


Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.

Siedzimy na drewnianym tarasie hostelu Barra Beach Club na brazylijskiej wyspie Illha de Santa Catarina. Słonce powoli zachodzi i rzuca pomarańczową poświatę na rozpościerająca się poniżej zatokę. Atmosfera jest mocno leniwa, choć rozkręca się powoli wraz z ilością wypitego mojito. Od dobrej godziny luźna rozmowa na zupełnie przypadkowe tematy schodzi co pewien czas na dość niski poziom, dokładnie w okolice pasa. Trójce młodych Anglików wszystko kojarzy się z masturbacją; swoje przemyślenia w temacie wzmacniają odpowiednią gestykulacją. Dwie młode Afrykanerki siedzące w kącie wyraźnie czują klimat, reagując ze śmiechem na popisy chłopaków.

Charlie, Rob i Mark mają po 22 lata i znają się jeszcze z czasów szkoły średniej. Pochodzą z małej miejscowości we wschodniej Anglii i od ośmiu miesięcy włóczą sie po Azji i Ameryce Południowej.  To ma być ich wielka przygoda zanim rozpoczną prawdziwe dorosłe życie - taki angielski standard z pracą od 9 do 5, domkiem na przedmieściach i małym ogródkiem z miejscem na grilla. Ich wspomnienia z podróży do tej pory naznaczone są opowieściami o tanim piwie w Indiach, mocnej trawce w Tajlandii oraz strzelaniu z bazooki do krowy w Kambodży. Na pytanie czy dotychczasowe doświadczenia w podróży czegoś ich nauczyły, Charlie i Mark spoglądają jakbym mówił do nich po chińsku. Rob, który kończąc właśnie skręta, jest wyraźnie w bardziej filozoficznym nastroju, mówi ze docenia teraz jakie miał szczęście rodząc się w Anglii a nie na przykład w małej wiosce w południowym Laosie. Nie rozwija swojej myśli, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze ta głęboka jak na niego refleksja wyparuje wraz z kolejnym machem lokalnego zioła.

Nie wszyscy bakpakersi to idioci, większość jest zwyczajnie nudna, ale czasem można trafić na prawdziwe perełki, osoby których w innym okolicznościach nigdy by się nie spotkało. Umiejętność odsiewu ziarna od plew po kilku miesiącach doświadczeń przychodzi naturalnie. Bakpakersi w Ameryce Łacińskiej to przede wszystkim mieszkańcy bogatych krajów zachodnioeuropejskich - Anglicy, Niemcy i Holendrzy; w mniejszym stopniu Amerykanie i Kanadyjczycy. Inne nacje od takiej formy podróżowania odgradza bariera materialna oraz, może nawet w większym stopniu, mentalna. Ta ostatnia jest szczególnie mocna w społeczeństwach na dorobku, gdzie chęć podróży dookoła świata bywa częściej postrzegana jako bezużyteczny kaprys a nie ważne życiowe doświadczenie.

Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.

Podkręcam głośniki na maksa i już wkrótce razem z resztą pasażerów terenówki potrząsamy głowami, imitując na powietrznej gitarze solówkę Jimiego Hendrixa. Pełna euforia, bo za oknami przemyka jeden z najbardziej niesamowitych krajobrazów jakie można zobaczyć na ziemi. Jesteśmy w Boliwii, w drodze na pustynie solna w Uyuni. Żeby dojechać tam z chilijskiego San Pedro de Atacama trzeba wynająć jeepa i przejechać w ciągu trzech dni kilkaset kilometrów po pustyni. Wszystko to na wysokości ponad 4000 metrów nad poziomem morza, wśród ośnieżonych wulkanów, lagun zamieszkałych przez różowe flamingi oraz formacji skalnych prosto z obrazów Salvadora Dalego. Krajobraz, w połączeniu z ciężkim brzmieniem gitary Hendrixa wydobywającym sie z małego iPoda, stwarza silne poczucie surrealizmu sytuacji.

W samochodzie oprócz Ernesto, naszego przewodnika-kierowcy, siedzi bardzo typowa grupka bakpakersow: Kanadyjczyk Gary (elektryk, 33 lata, dostał bezpłatny urlop z pracy, który wykorzystał na podróż po Andach i Brazylii), Austriaczka Michaela (26 lat, po skończeniu studiów wybrała się na 10-cio miesięczną  wyprawę od Oceanii, przez całą Amerykę Południową aż do Gwatemali), Niemka Kati (23 lata, za zarobione pieniądze podczas praktyk studenckich wybrała się na trochę ponad miesiąc w podróż z Chile do Ekwadoru), Holender Hein (świeżo upieczony absolwent kierunku zarządzania kadrami, 22 lata, za pieniądze zaoszczędzone podczas praktyk podróżował przez 4 miesiące po Kubie i od Chile do Peru). Jest jeszcze Claire. Angielka, 19 lat, pochodząca z małej wioski w Kornwalii. Podróżuje od sześciu miesięcy, do tej pory głównie w Południowo Wschodniej Azji. Bardzo rozrywkowa, czasami jeszcze wręcz dziecinna, na pierwszy rzut oka wydaje się pasować do profilu swoich trzech rodaków-onanistów. Drugi rzut oka przynosi jednak inny obraz. Claire jest w trakcie popularnego wśród młodych Anglików gap year, roku wolności po szkole średniej przeznaczonego zazwyczaj na podróżowanie. Zostały jej jeszcze cztery miesiące, z których większość spędzi pracując jako wolontariuszka w przytułku dla dzieci z biednych rodzin w mieście Cochabamba w Boliwii. Claire dostała się na studia o kierunku opieka socjalna i przed rozpoczęciem zajęć  chce odbyć praktykę w przyszłym zawodzie, przy okazji ucząc się hiszpańskiego.

Lonely Planet, przewodnik-wyrocznia znajdujący się w plecaku każdego bakpakersa, ogłasza wolontariat nową formą podróżowania. Faktycznie, coraz więcej osób nie chce ograniczać się tylko do zwiedzania. Chcą za to poznać dobrze inną kulturę i poczuć się dobrze robiąc coś pożytecznego dla odwiedzanych społeczności. Wolontariat umożliwia obie te rzeczy, a możliwości zaangażowania się jest bez liku: można pomagać zaniedbanym dzieciom w nauce, pracować w schronisku dla zwierząt, zajmować się ochrona zagrożonych ekosystemów, budować studnie w afrykańskiej wiosce, itp.

Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia.

Po dziesięciu godzinach w autobusie, podróży zatłoczonym metrem i błądzeniu z wielkim plecakiem na grzbiecie po dzielnicy Providencia w Santiago de Chile, jedyne na co miałem ochotę to gorący prysznic. W końcu odnalazłem właściwy adres i po kilku minutach dzwonienia do drzwi, zza kraty wyjrzała starsza kobieta z podejrzliwym wyrazem twarzy. Okazała sie gosposią i za nic nie chciała mnie wpuścić. Moj gospodarz, Rosi, był jeszcze w pracy i nie poinformował jej wcześniej o moim przyjeździe, a ja niestety nie potrafiłem jej udowodnić, że nie jestem przypadkowym przybłędą – Rosiego nigdy wcześniej na oczy nie widziałem (nie wiedziałem nawet, ze to jego pseudonim), nie miałem jego numeru telefonu, jedynie ten adres. W końcu udało się jej dodzwonić do dziewczyny Rosiego, uśmiechnęła się, zostawiła mi klucz i wyszła z domu. Cieplej wody niestety akurat nie było.

U Rosiego znalazłem się dzięki serwisowi Couch Surfing, który pozwala podróżnikom na znalezienie darmowego noclegu właściwie w każdym zamieszkanym zakątku świata. Gospodarzami są osoby, które lubią poznawać nowych ludzi i chcą urozmaicić swoje życie goszcząc przybyszów z innych krajów – to najczęściej studenci i młodzi ludzie do 30-stki, choć są też rodziny – dziesiątki tysięcy osób od Londynu, Barcelony czy Nowego Jorku po takie miejsca jak Sucre w Boliwii, czy Hoi An w Wietnamie. Wiele z nich same w ten sposób podróżuje a przyjmując innych podróżników w swoim domu chcą się w ten sposób odwdzięczyć społeczności surferów. Goszczenie na kanapie (choć może to być równie dobrze wygodne łóżko, materac na podłodze, lub hamak na balkonie) jest darmowe, choć do etykiety dobrego zachowania należy zaproszenie gospodarza chociażby na piwo, lub przywiezienie mu jakiegoś fajnego podarunku. Rogerio z Rio de Janeiro prosi swoich gości o podstawki pod piwa. Z dumą pokazuje dwa z Polski - Żywiec i Tyskie.

Motto serwisu to „uczestniczenie w zmienianiu świata na lepsze, po jednej kanapie naraz”, co sugeruje, ze w całej idei nie chodzi tylko o darmowy nocleg. Faktycznie, surfowanie po obcych kanapach to przede wszystkim unikalne przeżycie kulturowe. Gospodarze bardzo często wpuszczają surferów do swojego życia - zabierają ich na imprezy, zapoznają ze znajomymi, oprowadzają po ulubionych miejscach lub organizują wspólny wypad za miasto. Dzięki temu można wyrwać się z bańki mydlanej na jaką skazani jesteśmy podróżując po obcym kraju bez znajomości języka i lokalnej kultury. Normalny turysta jest w takim przypadku ograniczony do robienia zdjęć, obserwacji i  towarzystwa innych turystów. Świat surferów to już wyższy etap – współuczestnictwo.

Trzeba dojrzeć do podróżowania – podróż to coś więcej niż przemieszczanie się z miejsca na miejsce, niż turystyka […]. Podróż to owocne przeżywanie świata, zgłębianie jego tajemnic i prawd, szukanie odpowiedzi na pytania, które on stawia. Tak pojmowane podróżowanie jest refleksją, jest filozofowaniem.


Hannah podaje na obitym talerzu trzy niedosmażone naleśniki i wskazuje na dużą butlę syropu klonowego stojącą na barze. W pakiecie śniadaniowym dostaję jeszcze butelkę zimnego piwa. To mój pierwszy dzień w Mondo Tait i żałuję, że nie przyjechałem dzień wcześniej. Hannah i Jen wspominają wczorajszą imprezę (Bikini party!) jako jedną z najlepszych w ostatnich tygodniach. Ich słowa potwierdzają sterty puszek po piwie, nieczynna toaleta, dziwne kolorowe bohomazy na rekach Jen i cisza w całym budynku. Jest południe, piękna pogoda, ale wszyscy goście jeszcze śpią. Trzeciego naleśnika dyskretnie wrzucam do kubła na śmieci.

Hostel Mondo Tait w panamskim  Bocas del Toro prowadzony jest przez zgraną grupkę młodych ludzi, w większości Amerykanów, których urzekła karaibska atmosfera miejsca i postanowili zatrzymać się na dłużej. Nie bez znaczenia był też aspekt finansowy. W zamian za pracę na recepcji, przy sprzątaniu i organizacji imprez dostają wynagrodzenie i czasem również kąt do spania. Dobra opcja dla kogoś podróżującego na małym budżecie. Zbity z desek Mondo ma wyraźny profil imprezowy, ale oprócz tego jest dość typowym przedstawicielem swojego gatunku, gdzie standard wyznaczany jest przez absolutne minimum. W czteroosobowych pokojach z piętrowymi łóżkami przyjemność dzielenia pokoju z nieznajomymi, bez względu na płeć, kosztuje dziesięć dolarów za noc. Każdy gość dostaje komplet czystej pościeli i własną szafkę zamykana na kłódkę. Oprócz tego bakpakersi mają do swojej dyspozycji kuchnię. Tam o pełnej samoobsłudze przypominają kartki na ścianie z napisami typu „Zmywaj po sobie, twoja mama tu nie mieszka”, czy „Sprzątanie jest sexy!”. Dla osób spragnionych doznań intelektualnych hostel oferuje regał z książkami a ściany kibli szeroką gamę przemyśleń młodych ludzi o seksie, odchodach i sensie życia.

Hostele w kwestii  wyposażenia są do siebie podobne, ale różnią się klimatem.  Przykładowo, Rockin’ J’s w Puerto Viejo na Kostaryce, legendarny wśród bakpakersów, stawia na dobra zabawę i luźną atmosferę. Już przy wejściu wita gości zapewnienie, że hipisi są mile widziani. Ten przekaz dodatkowo wzmacnia tablica z napisem „Zabrania się palenia marihuany w hostelu, idźcie na plażę” - zalecenie gremialnie i ochoczo respektowane. W połączeniu z dobrze zaopatrzonym barem, możliwością spania za grosze w hamaku lub namiocie, oraz bezpośrednim dojściem na plażę jest to oferta trudna do przebicia. Nie każdy bakpakers jest jednak imprezowy, a jeśli nawet, to czasami dobrze jest odpocząć. W takiej sytuacji dobrą opcją jest na przykład Gringo Pete’s w kostarykańskiej La Fortuna, gdzie goście mają do dyspozycji gry planszowe, stos książek i ciszę nocną już od 10 wieczorem, restrykcyjnie egzekwowaną przez białobrodego Pete’a.

W głębi kraju spotkałem starszego mężczyznę. Siedział przed swoją chatą na kłodzie drzewa. Nic nie robił. Jego wnuk służył za tłumacza. Mówił: – Dziadek powiedział, że ze świata zna tylko swoją wioskę i drugą, która jest obok. Tę drugą można stąd zobaczyć, bo leży tam, na wzgórzu. Co jest dalej – dziadek nie wie, ale mówi, że dalej jest pewnie tak samo jak tutaj.

Markos, po minucie pod wodą, wreszcie się wynurza. Jego brodata twarz emanuje zadowoleniem. Tego nam było trzeba. Powoli zapada zmrok a my, po kilku godzinach chodzenia po Andach, siedzimy na dnie kanionu w gorącej wodzie wypływającej z okolic pobliskiego, wygasłego już, wulkanu. Jest początek jesieni i ponieważ wieczory bywają na tej wysokości dość chłodne, szykujemy sie do powrotu do Mendozy. Coraz niższa temperatura i zbliżające się ciemności to jedyne co warunkuje nasze plany. Nie mamy obecnie żadnych zobowiązań, nic czego nie można by było przełożyć nawet o tydzień. Ja nie jestem nawet na półmetku mojej ośmiomiesięcznej przerwy w karierze, a Markos... po prostu wybrał sobie taki styl życia.

Po szkole, zgodnie z zawodem, Markos pracował jako kucharz w popularnej restauracji w rodzinnej Mendozie. Oprócz stabilnej pracy miał fajną dziewczynę, kupione przez rodziców mieszkanie w centrum miasta, dużo przyjaciół jeszcze z czasów podstawówki i nieopuszczające go uczucie, ze życie ma mu więcej do zaoferowania. W końcu coś w nim pękło. Od małego ciągnęło go w góry, więc postanowił związać swoje życie z tą pasją. Od kilku lat pracuje jako tragarz i kucharz towarzyszący wyprawom na najwyższy szczyt Ameryki Południowej, Aconcaguę. Praca jest niezmiernie trudna – w ciągu trzech miesięcy trwania sezonu letniego Markos kilkakrotnie wspina sie po 3000 metrów dźwigając ciężki ekwipunek należący do turystów. Praca jest jednak na tyle dobrze płatna, że pozwala mu na przeżycie reszty roku z oszczędności. Poza sezonem Markos zazwyczaj wałęsał sie z przyjaciółmi po górach w Andach i Patagonii, ale w zeszłym roku obniżył mocno poziom. Został instruktorem nurkowania i teraz spędza kilka miesięcy pokazując turystom życie podwodne na Wyspach Galapagos oraz w Tajlandii.

Większość osób podróżujących dłuższy czas z plecakiem po świecie wraca po wyprawie ze zmienionym systemem wartości dotyczącym kariery i podejścia do dóbr materialnych, który kłóci się z tym zastanym na miejscu. Niektórzy akceptują ten stan, wracają do swojego poprzedniego życia i przez jakiś czas żyją wspomnieniami z podróży, przeglądając fotki swoje i nowych znajomych na Facebooku. Wiedzą już jednak, że nie ma jednego właściwego modelu życia. W Buenos Aires poznałem informatyka, który pracuje pół roku tam a pół roku z rodzinnego Nowego Jorku, wykorzystując różnicę w porach roku na dwóch półkulach. Tak jak Markos, zorganizował sobie życie według własnego kalendarza. Może nie każdy i nie zawsze może tak samo zrobić, ale przynajmniej przez kilka miesięcy naprawdę warto sprawdzić jak to jest być panem własnego czasu.


* Jako śródtytułów użyłem cytatów z książek Ryszarda Kapuścińskiego

Ten wpis miał w zamyśle być fotoreportażem. Zapraszam do obejrzenia zdjęć ilustrujących tekst tutaj 



Friday 17 August 2012

Karierowicz na przerwie


Artur jest absolwentem uczelni w Lyonie i Paryżu, gdzie przed podjęciem pracy w Londynie zdobywał doświadczenia w branży doradztwa strategicznego. Obecnie, po kilku latach harówki w banku inwestycyjnym przy obsłudze transakcji fuzji i przejęć, pracuje w czołowym funduszu private equity – to najwyższy poziom w hierarchii londyńskiego City. Witek zajmował się głównie strategicznym doradztwem transakcyjnym, czyli analizą czy połączenie firm ma sens biznesowy. Rafał doradza bankom oraz korporacjom przy restrukturyzacji finansowej i upadłościach przedsiębiorstw. Ania zajmowała się tworzeniem strategii wynagrodzeń dla banków oraz innych instytucji z sektora finansowego. Wszyscy około trzydziestki – bardzo dobrze zarabiają, swobodnie poruszają się w międzynarodowym środowisku i mają świetne perspektywy rozwoju korporacyjnej kariery. Za sukces płacą jednak wysoką cenę – to codzienny stres, nadmierna liczba zarwanych w biurze nocy i mała ilość czasu na życie towarzyskie. Coraz częściej zadają sobie pytanie czy warto.

Złoty okres w City

Polska młoda emigracja w City, jak potocznie określa się londyński sektor finansowy, załapała się w latach 2004-08 na jego złoty okres – wzrosty na giełdach, galopujące ceny nieruchomości i powszechny optymizm wśród inwestorów dostarczały mnóstwo pracy. Szczególnie nie brakowało jej dla osób pracujących przy transakcjach fuzji i przejęć – banki chętnie finansowały zachcianki prezesów wielkich firm, którzy za pożyczone pieniądze budowali imperia, kasując przy okazji olbrzymie premie. Nikt nie chciał przegapić dobrego biznesu; gdy wszyscy oczekiwali jedynie wzrostów, ryzyko wydawało się małe a zysk pewny. Praca nad takimi projektami jest bardzo stymulująca, dostarcza dużo adrenaliny a przede wszystkim daje duże możliwości nauki.  - Nawet na poziomie mało doświadczonego analityka ma się w takich przypadkach dostęp do osób na naprawdę wysokich stanowiskach. Moi szefowie byli zaangażowani w wiele różnych projektów na raz, więc czasami delegowali mnie do przygotowania i prowadzenia spotkań, na których razem z członkami zarządu klienta dyskutowaliśmy o strategii ich firmy – wspomina Witek.

Pełna dyspozycyjność w pakiecie podstawowym

Spotkania tego typu są zazwyczaj bardzo ciekawe, ale szkopuł w tym, że najpierw się trzeba do nich dokładnie przygotować. W City pracuje się długie godziny, bo klienci są niezmiernie wymagający. Jeśli pracujesz nad transakcją wartą kilkaset milionów funtów, to klient nie wybaczy nawet najmniejszego błędu, a wszystko trzeba zrobić na wczoraj. Bankierzy pracują średnio około osiemdziesięciu godzin tygodniowo, wliczając w to weekendy, choć dziewięćdziesiąt a nawet sto godzin nie jest niczym nadzwyczajnym. Najgorsza jest jednak nieprzewidywalność. Artur musiał każdorazowo powiadamiać swojego szefa przed podjęciem decyzji o wyjeździe na weekend poza Londyn. Pełna dyspozycyjność dla klienta to podstawa. Jeśli wpadnie na nowy pomysł podczas obiadu z rodziną w sobotę to oczekuje, że bankier przełoży to na świat liczb na poniedziałek rano. - Byłem kiedyś na weselu w Warszawie. Szef zadzwonił do mnie w sobotę po południu i kazał przeanalizować szybko jakieś dane. Po długich negocjacjach udało mi się przesunąć pracę na niedzielę rano – wspomina Artur.

Akceptacja wyzysku kapitalistycznego wobec pracowników świątyń kapitalizmu przechodzi próbę w pierwszym kwartale każdego roku. Wtedy ogłaszane są roczne premie, które w dobrych czasach stanowią nawet równowartość rocznej pensji. Premia poniżej oczekiwań, mimo że dla przeciętnego zjadacza chleba suma często zawrotna, mocno obniża motywację do pracy. Spada ona zresztą również z czasem, w miarę zdobywania doświadczeń. To znany z ekonomii efekt tak zwanej krzywej nauczania. Każdy kolejny projekt jest mniej ciekawy niż poprzedni, ponieważ pozostaje coraz mniej rzeczy, których można się na nim nauczyć. Kryzys też zrobił swoje, bo liczba ciekawych transakcji znacznie się zmniejszyła. Mieszanka rozczarowania „niskimi” zarobkami i flaczejącą krzywą nauczania powodują, ze poświęcenie tak dużo czasu życiu zawodowemu coraz trudniej sobie racjonalnie uzasadnić.

Minusy życia w Londynie

Oprócz stachanowskich godzin w pracy, w miarę czasu również Londyn zaczyna dawać się we znaki. Doskwierają przede wszystkim wysokie ceny, długi czas dojazdu do pracy oraz kiepska pogoda. Przykładowo, mimo dobrych zarobków w City, niewielu ma mieszkanie tylko dla siebie. Wynajem ładnej kawalerki położonej mniej niż godzinę od pracy to, z rachunkami, wydatek co najmniej 6 tysięcy złotych miesięcznie. Wydawanie takiej kwoty na jedną osobę nie ma sensu, szczególnie gdy spędza się tak mało czasu w domu. Większość Polaków singli ma dlatego współlokatorów. Powolne zmęczenie pracą i miastem powoduje, że po kilku intensywnych latach spędzonych w Londynie wiele osób zaczyna poważnie myśleć o zmianie. Można oczywiście poszukać nowej pracy, zmienić miejsce zamieszkania (coraz więcej osób wraca do Polski), ale można też wziąć sobie wakacje – trzy, sześć miesięcy, a nawet rok. Jeśli pracodawca się nie zgodzi, trudno – zawsze można znaleźć nową pracę. To zjawisko znane jest w Anglii pod nazwa career break, czyli przerwa w karierze.

Konsultanci mają łatwiej

Sporo firm w City dopuszcza możliwość career break dla swoich pracowników. Nie wynika to z dobroci serca, tylko z chłodnej kalkulacji. W czasach kryzysu jest to dobry sposób na czasowe ograniczenie kosztów. W lepszych czasach lepiej dać dobremu pracownikowi bezpłatny urlop na kilka miesięcy niż ryzykować otrzymanie wymówienia. Poza tym osoba z syndromem wypalenia zawodowego pracuje mniej efektywnie i może popełniać błędy. Lepiej nie ryzykować. Najłatwiej o bezpłatny urlop jest konsultantom. - Nasze projekty są zazwyczaj krótkie i dość regularnie pojawiają się nowe zlecenia od klientów. Podczas mojej nieobecności moje miejsce może zająć inny konsultant z podobną
wiedzą i doświadczeniem, a kiedy wrócę do pracy zacznę po prostu projekt dla nowego klienta - tłumaczy Rafał. Ma sporo szczęścia. Osoby, które mają ściśle określony zakres obowiązków nie są puszczane tak łatwo, ponieważ trudno jest znaleźć dla nich odpowiednie zastępstwo. Najłatwiej na urlop jest jednak odejść osobie po prostu bardzo dobrej. Pracownik znający swoja wartość ma mocniejszą pozycję negocjacyjną wobec pracodawcy, a w razie braku porozumienia wie, że łatwo znajdzie pracę po powrocie. Przekonała się o tym Ania: – Szef wyraźnie widział w moim odejściu stratę dla firmy i zaproponował żebym odezwała się po  powrocie. I faktycznie, praca czekała. Mogłam bez problemu wrócić na moje lub inne stanowisko. Czułam jednak, że ta praca nie nauczy mnie już niczego interesującego. Potrzebowałam nowych wyzwań, wiec nie skorzystałam z oferty.

Na przerwie

Podróżowanie przez cały rok dookoła świata jest pełne wyzwań, więc w pod tym względem Ania nie może narzekać. Swoją podróż zaczęła w Moskwie, skąd koleją transsyberyjską dojechała do Pekinu. Potem przyszła pora na Azję Południowo Wschodnią, Oceanię oraz Amerykę Południową – w sumie trochę ponad rok w drodze. Podobną trasę, choć w odwrotnej kolejności, wybrał Witek. Podróż dookoła świata to było zawsze jego marzenie. W drodze spędził równe 365 dni. Każdy ma swoje plany, marzenia i w rezultacie inne podejście do takich długich wakacji. Artur miał mniej czasu i postanowił się wyszaleć – snowboarding we Francji, kite-surfing w Wenezueli oraz trekking w Peru zostały uwieńczone stricte imprezowym weekendem w Buenos Aires. Rafał za to postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Wyjechał na kilka miesięcy do Ameryki Południowej z zamiarem pracy w lokalnej organizacji pozarządowej. Chciał tam wykorzystać wiedzę z zakresu finansów nabytą w trakcie pracy w Londynie.

Z restauracji w Soho na stragan w Hanoi

W trakcie podróży zmieniają radykalnie swój tryb życia. Czasy gdy za nie swoje pieniądze latali pierwszą klasą i spali w pięciogwiazdkowych hotelach szybko odchodzą w zapomnienie. Oszczędni zajadą dalej. Bilet lotniczy w dalekie kraje to wydatek kilku tysięcy złotych, ale pobyt na miejscu jest zazwyczaj tani. Przykładowo, nocleg w hostelu w Boliwii to wydatek około 30 złotych, choć za tę cenę śpi się w pokoju z innymi przygodnymi podróżnikami. Jedzenie też nie musi mocno obciążać budżetu – w krajach azjatyckich lub w Ameryce Środkowej żywiąc się na straganach ulicznych nie wydamy więcej niż 20 złotych dziennie. W droższych miejscach, jak Brazylia, oszczędni gotują w hostelach. Transport lokalny również jest tani, choć luksusów spodziewać się nie należy. W cenie biletu można za to niespodziewanie odnaleźć sentyment do równego asfaltu na polskich drogach oraz wysokiej kultury jazdy naszych kierowców. Świat nabiera po prostu zupełnie nowej perspektywy, gdy rozlatującym się autobusem jedziemy z dużą prędkością po niewyasfaltowanej drodze, ocierając się o skały w celu uniknięcia kilkusetmetrowej przepaści po drugiej stronie. W takim podróżowaniu nie chodzi jednak o zaoszczędzenie paru złotych, tylko właśnie o przygodę i zebranie unikalnych doświadczeń. Nie jest to opcja dla osoby, której ideałem wyjazdu zagranicznego jest wycieczka all inclusive nad morze i z góry zaplanowanym harmonogramem. W obcym kraju nie ma lokalnego rezydenta, któremu można ponarzekać – trzeba sobie dawać radę samemu. Podstawą jest znajomość angielskiego i otwartość na nieznane, reszta przychodzi z doświadczeniem.

Inwestycja w samego siebie

Koszty całego wyjazdu zależą od gotowości do poświeceń w kwestii komfortu codziennego życia oraz odwiedzanych krajów. Witek w ciągu roku podroży przez Azję i Amerykę Południową wydał niecałe 50 tysięcy złotych. Rafał, podobna kwotę przez osiem miesięcy. Teoretycznie należy do tego doliczyć utraconą pensję, ale w tym przypadku pieniądze to sprawa drugorzędna – przerwa w karierze to inwestycja w swoje dobre samopoczucie i rozwój osobisty. Kto tego nie rozumie, powinien zostać w domu.

Przebywanie kilka miesięcy w drodze to szkoła życia, test osobowości i całkiem spore wyzwanie. Prawie codziennie trzeba się odnajdować w zupełnie nowych okolicznościach i organizować od nowa swoje życie - nocleg, jedzenie, zwiedzanie, transport, rozrywka. Nawyki z domu i dawne schematy zachowań nie zawsze działają, a na wyrobienie nowych nie ma czasu. Momenty ekscytacji niesamowitymi przygodami mieszają się z frustracja w prozaicznych normalnie sytuacjach, gdy na przykład trzeba znaleźć pralnię, lub przedzierać się na przystanek autobusowy przez gromady nachalnych sprzedawców. Do tego dochodzi jeszcze częsta samotność, brak możliwości oparcia się w trudnych momentach na będących daleko rodzinie i przyjaciołach. Bilans jest jednak zdecydowanie pozytywny. Przezwyciężanie tego typu niedogodności bardzo wzmacnia mentalnie, dodaje wiary we własne możliwości. Niezależne podróżowanie uczy też elastyczności w działaniu, zaradności i umiejętności planowania. Kontakty z innymi kulturami pomagają za to w zrozumieniu innych ludzi i akceptacji, że nie ma jednego modelu życia i zachowań. Wbrew pozorom to wszystko może się bardzo przydać po powrocie, na przykład przy zespołowych projektach w pracy.

Powrót do (londyńskiej) rzeczywistości

Mimo, że z Londynu uciekli, po podróży zazwyczaj tam wracają. Dla kogoś tak przyzwyczajonego do różnorodności, bezpośredni powrót do bardzo monotonnej kulturowo Polski byłby zbyt dużym przeskokiem. Nie chcą jednak wracać do takiego samego kieratu jak przed wyjazdem. Na szczęście powrót po długiej przerwie daje możliwość zmiany poprzedniego trybu życia – nowa praca, inny krąg znajomych, mieszkanie w innej dzielnicy. – Po powrocie lubię Londyn dużo bardziej niż wcześniej, ale to chyba tylko dlatego, że zorganizowałem życie bardziej dla siebie a mniej wokół pracy. Mam teraz do niej większy dystans i czuję, że poprawiła mi się zdecydowanie jakość życia – zauważa Witek.

Odbycie podróży dookoła świata to tylko jedna z możliwości, jakie daje przerwa w karierze. Dobrze zaplanowany czas wolny można wykorzystać na poświęcenie się swojemu hobby, spędzenie większej ilości czasu z dorastającym dzieckiem, naukę nowej umiejętności lub zrealizowanie wspaniałego marzenia, na które od dawna nie udawało się znaleźć czasu. To też szansa na poprawienie w dłuższej perspektywie jakości życia, która w codziennej pogoni za dobrami materialnymi coraz częściej schodzi na drugi plan.

Sunday 12 June 2011

China – Gaucho’s new best friend

I am writing this post from Montevideo in Uruguay, which is why it will be about…Argentina and Brazil - more specifically, about their economies. In the alphabetical order:

Argentinians remember the last decade of 20th century with nostalgia - people could easily afford going on holidays to Europe or USA and buying good quality products from abroad was inexpensive. Life was good. Unfortunately, the same reason that seemed to have brought them prosperity was the main cause of the crash at the beginning of this century. In the early 90’s the government decided to tackle high inflation by fixing peso’s exchange rate to the dollar. Indeed, the inflation dropped quite quickly but cheap dollar contributed to significant increase in import, thus negatively impacting local manufacturers – people preferred to buy better quality and cheap foreign goods. However, if you spend more than you make, you need to find ways of financing the deficit. Argentinian government chose the easiest way – through privatisation and increasing already high foreign borrowing. This worked until the beginning of 2002, when Argentina defaulted on part of its debt obligations.

Argentinians lost a lot of money during the crisis - saving deposits were frozen for a year after a run on banks, peso devalued strongly. Unemployment and poverty levels rose significantly. Fortunately, the recovery came quite quickly, aided by high prices of commodities (e.g. soya beans) as well as weak peso – good for bringing tourists and for exports. In the recent few years Argentina has enjoyed a +5% annual GDP growth rate, but the overall picture is still far from being rosy. Growth brought high inflation –officially at just below 10%, independent estimates suggest it is actually three times higher. What is worse, the inflation would have been much higher had the government decided to put real prices on public services such as gas or public transportation. These subsidies are however a political hot potato and although unfair and costing the budget a lot of money, nothing will be done before October elections.

The bigger problem is of a structural nature - the growth has been largely due to high commodity prices and there is a need for reforms to build stronger foundations. Currently, abundance of red tape and numerous government interventions do not encourage investments. The other serious problem is scarcity of external funding – after the default on payments, Argentina has only recently managed to get access to international debt markets. Argentinian debts is however still graded below investment level, which makes any borrowing very expensive. The government still needs money to finance deficit, so instead of borrowing from abroad, it is increasing internal debt by raiding a state pension fund. Apparently it has too much money – if this is true, it is probably the only such case in the world. There is however someone a light in the tunnel. China, unaffected by the default, is happy to lend money on reasonable terms as well as invest - all as long as Argentinian commodities find their way to satisfy Chinese growth first.

China, through its appetite for commodities, has also contributed to the growth of neighbouring Brazil. However, Brazilians owe much more to good governance. Continuing sound macroeconomic policies of his predecessors, leftist government of the former trade union leader Luis Inacio Lula da Silva, has managed to increase competitiveness of the economy, reduce poverty (successful Bolsa Familia programme) and grow GDP at respectable and sustainable rate. In addition, unemployment of c.6% can only be looked at with envy by the Europeans.

Brazil, one of the four main emerging economies (so called BRICs), is also a world leader in ethanol production and home to world class companies in aerospace and mining. Its recent good fortunes seem never-ending – not only have they been granted the right to organise the World Cup (2014) and Olympic Games (2016), but they have also discovered one of the world’s largest new offshore oil and gas reserves, located 250 km from Rio de Janeiro.

How about Uruguay? Having two large growing economies across the border can only be a good thing. You just need to elect the right people to take advantage of this. 

Friday 3 June 2011

Rainbow nation

The term Rainbow Nation was coined by Archbishop Desmond Tutu and then famously used by Nelson Mandela, who wanted to highlight a positive side of South African cultural diversity in order to unify the nation – an extremely difficult task after the end of apartheid.

I think the term is also a very fitting description of Brazilians and I do not just mean colourful outfits of samba dancers. With skin colours in all shades from northern European white to African black, this is a country where no (non-Asian looking) person will look alien. As a consequence, such diversity should mean the country does not have a problem of racism – in a world where everyone around looks slightly different, skin colour should not be an issue. Here is why:

The source of racism (apart from specific historical reasons like slavery) has to do with two things: the way our brain works and our ignorance. First, the brain: when we hear a piece of new information we like to put it in a context (why, when, where, etc.) – this facilitates memorising. As a result, we tend to remember better the information that already nicely fits the context and easier forget one that does not. If we are lucky the news will be accompanied by in-depth analysis by a well informed and communicative specialist in the field. Let’s face it, it only happens when we read good quality newspapers/magazines like The Economist. Rest of the news that hit us every day are in a raw and, often confusing, format, but our brain will still make an attempt to contextualise it. The problem is that it is unable to analyse profoundly every information, unless we make a conscious effort to do so. If we do not, it will grab the most simple explanation, using the available contexts.

Another thing worth noting is that we like to think nice things about ourselves and see negatives mainly in others. How many people really welcome criticism?

Now, minding the above - take this example: if we are white and see a black criminal on the news being handcuffed by police, the first thing we notice about him and the lens through which we will subconsciously look at him is the colour of his skin - this is quite obvious main difference between the two: we – clearly a nice person and the criminal – clearly a bad guy. This is a context. If he is white, we are more likely to think first about his social background, lack of education or bad role models in his youth - any obvious differentiator from us and, incidentally, another context.

The example above nicely leads to the issue of ignorance or, in many cases, simple lack of relevant knowledge or experience. If we have no previous experiences with black people, the context “black criminal” is created without any internal conflict against other contexts. However, if we have a black neighbour, colleague at work or even a friendly shop-assistant from local convenience store, our experiences with those people are likely to already be a separate context and the two will now clash. The strongest context (i.e. the one with more information) should then win.

Coming back to Brazil – if you have all colours of rainbow around you all the time, the rainbow itself will not be something you notice any more. Wouldn’t it be nice if all people were colour-blind?



PS. I have already written in this blog about how our brain loses against our gut, in response to the worldwide panic following Japan’s earthquake and its effects on the nuclear reactor in Fukushima. You can find it here. 

Monday 23 May 2011

Locked

Bolivia is one of only two countries in South America without the access to the ocean. Not only however Bolivia is land-locked, but despite its very central location and borders with Chile, Argentina, Brazil, Paraguay and Peru, it also seems to be very inward-looking, sort of mentality-locked.

In mid-May I got stuck for a few hours in Quijarro, Bolivia’s main border town with Brazil. I was unfortunate to get there in the middle of the strike affecting local immigration office and was refused an exit stamp in my passport. No exit stamp by Bolivians means no entry stamp from Brazilians. I was accompanied in my misfortune by two young English lads (hilariously dressed in a style resembling messieurs John Travolta and Samuel L Jackson in the final scenes of Pulp Fiction), who had by then visited most of the countries in the Amazon basin. The guys were not particularly bright, but made an interesting observation – the only two countries they had visited where there was “something seriously wrong” were Venezuela and Bolivia.

I took a liberty of interpreting their observation as a critique towards political system in both countries, which are embodied by populist leaders (Hugo Chavez and Evo Morales) claiming to be political heirs of South America’s greatest independence hero Simon Bolivar. Neither of them believes in market economy and both try to promote home-grown forms of socialist utopia.

Chavez can finance his ideas with money from oil, but Evo is in a much worse position. Although Bolivia apparently has a lot of valuable mineral resources which could contribute to the economic growth of the country, the government’s ideological lack of trust towards foreign investors makes any extraction on large scale quite a difficult task - the country lacks financial resources and know-how to make use of what it has. The other potential source of income for Bolivians could be tourism. It seems to have it all – really high mountains, large part of the country in Amazon basin, picturesque salt flats, lake Titicaca and most importantly – it is really cheap. I have not however noticed any effort from the authorities to invest in touristy areas and make travelling a good experience, like they do quite well in Peru. Backpackers will always come, but they are not the ones who are the most valuable tourists (in money terms).

The Bolivian government promotes co-operatives as the best form of enterprise. This is the case in such industries as mining and transportation. It gives people job security but does not encourage growth neither leads to improvements in standards, efficiency or service levels. Bolivia’s largest border is with the biggest regional economic success story – Brazil, which until recently was run by a very socialist in his youth Luis Inacio "Lula" da Silva. Current Bolivian president Evo Morales used to be a coca grower and local trade union leader, just like Lula. This is where the similarities end - the Brazilian president led his country from one success to another, the Bolivian is not giving his country even the slightest chance. 

Monday 16 May 2011

Travelling routines

I think a large number of readers of this blog know what it means to travel independently, but for those who are not familiar with the experience (i.e. who do not travel too much or prefer to buy organised trips) I will try to explain what it entails, based on my average day in a new place (basically every 2-3 days).

 Arrival
I travel mainly by bus – it is the cheapest way and the bonus is that I get to see nice, sometimes spectacular, views. South America is however a huge continent and a journey from one place to another often takes more than 12 hours. The solution is an overnight bus – a very pleasant and affordable option in Argentina and Chile (flat beds in Flecha bus below – 10 hours from Cordoba to Tucuman), a cheap and painful one in Bolivia, which has a lot of unpaved roads (e.g. 12 hours of bumps between Sucre and Santa Cruz). In the last six weeks I spent at least 150 hours just travelling.



Accommodation
Before the arrival I check hotels recommended by Lonely Planet and pick one in the centre. If the price is OK (max 30 pounds, usually much less, a few times more) and the room looks good value for money (I always see the room before deciding), I take it. I am not too picky – just need a clean place with a bathroom and some daylight; I usually don’t stay much in the room anyway. Also, I do not need to feel that I got the best possible deal in town – I am on holidays and not in a competition for the most efficient traveller.

I usually choose hostels (best are family run) or B&Bs, but opt for single room rather than a dorm shared with other 3-20 (depending on the hostel) random people. I need my space. The difference in price is often quite significant in local currency (threefold), but counting in pounds it is not that great. However, if I was travelling longer I would be definitely spending my time in dorms, particularly in more expensive countries.

Since I travel in low season there is no need to book anything in advance. Haggling unfortunately is not a custom in South America, but I would do that (have done) in Asia and Africa.

Sometimes the accommodation is not a hotel, as I use Couch Surfing. I will write more about this in a separate post.

Daily activities
So far I have spent most of my time in the Andes and tried to avoid cities. I like doing adventure based activities such as mountain biking, trekking, rock climbing, rafting, etc. These however usually require a guide, proper equipment and as a result need to be organised by an agency. I usually check 2-3 agencies and if the price and itinerary are fairly similar, I decide on the one looking the most professional. Sometimes it is more of a hunch, but it has not let me down so far. If I have a good experience I book with them again in the evening (in most places the offer in agencies is very similar and the choice is too great for me to bother looking for the absolutely best deal).

Obviously I use agencies only when it is absolutely necessary. Otherwise I would e.g. take a map from local tourist office, rent a bike or take a walk to a nearby mountain, lake, vineyard, visit a city, take pictures, etc.

Eating
I don’t use kitchen facilities in hostels to cook, because eating out is for me a part of a cultural experience in a country. Basically, I would rather have a terrible cheap room than a terrible cheap meal. Having said that, there are ways to have good meal at reasonable price - that would be empanadas in Argentina or going for menu of the day in Chile. Following the locals and not the tourists (I avoid eating near main squares) is the way to go. The highlight for me has been Bolivia, where I always visit local market to have a home-type made meal cooked by local women. It is seriously basic stuff, but genuine and tasty. I rarely see gringos eating there as opposed to many locals, which is a great recommendation and adds to the cultural experience.

Departure
The most efficient way is to buy the next ticket upon the arrival, but I usually do not know how long I will stay in each place. I am quite flexible with my plans and have e.g. spent three more days than initially predicted in Villa La Angostura and two fewer in Cordoba or Salta. All depends on my mood, weather, activities on offer, etc. One time I had to shorten my stay because of heavy pollution (Sucre, Bolivia), which gave me headaches. Anyway, most of places I visit are fairly small, so walking to the bus terminal is an easy option during the day. In bigger places you can often buy a ticket in the city centre via a travel company – it does not cost much more and saves a lot of hassle.

For the journeys up to seven hours I prefer to take morning buses (usually they depart at 6-7am), for longer ones I would take an overnight bus. My longest journey so far was 22 hours from Buenos Aires to Bariloche. However, with almost flat bed it was also the most comfortable. The worst one was from Uyuni to Tupiza (both in Bolivia) – bumpy ride in very high mountains in a small bus older than myself, three hours late and crammed with crying babies, lots of stuff that did not fit into the trunk and three drunken miners.

If the departure is late, I usually ask in my hostel if I can check-out a bit later. Usually it works and I was always able to leave my backpack, use internet, a toilet (sometimes a shower) and spend some time in a common room before the departure.



To sum it up, travelling independently (and even more – solo) is often a lot of work, takes an effort, lots of planning and requires good organisation skills (these improve with experience). It is however very rewarding, a great learning experience and I cannot imagine travelling in a different way.  

Friday 6 May 2011

Of dogs and men

Choosing a dog is often a statement, but its behaviour can tell you much more about the owner - this reflection occurred to me while wandering the hills of Valparaiso, Chile. In the previous post I state my observations about Chilean psyche in comparison to their Argentinian neighbours. I think my dog/men theory only reinforces them.

Dogs in Argentina are as friendly as one can imagine and the sample I base my observation on goes in hundreds. Parks in Buenos Aires during the day are full of dog walkers – each of them with at least four dogs, but often with as many as nine. In my three months in the city I never saw any fight between the dogs; on the contrary – they walk in harmony and enjoy the day together. Same goes for homeless dogs – they approach people in a very friendly and trustful way, without fear and almost always wagging their tails. I will write a separate post about Argentinians, but safe to say for now that they are the most relaxed and easy-going people I have ever met in my travels. However, on a related topic, here you can read why I think Buenos Aires is the coolest city on planet Earth.

My observations of Chilean dogs (in Santiago and Valparaiso) are based on a much smaller sample, but the difference was striking. I was usually barked at or approached cautiously. I have also seen dogs chasing and barking at cars and cyclists – not something happening much across the Andes. I do not intend to draw any far-fetched conclusions from these, only, observations. Neither I am suggesting that Chileans are unfriendly or not to be trusted – dogs in Poland behave much more like dogs in Valparaiso, if not worse. I just think that the life of Chileans is more stressful than that of their eastern neighbours and the dogs end up affected.

To explore my dog/men theory further I reminded myself my experiences with the homeless dogs in Athens, which were roaming the parks in visible numbers before the Olympics. They were largely harmless and cautiously friendly but I was never quite sure how they might react – there seemed to be a dark side to them waiting to be unleashed in response to improper behaviour. Greeks, likewise, are really friendly people, but also very impulsive. At first, their way of speaking (voice and gestures) gave me the impression that they were always arguing and the exchange of punches was never far away. That made me feel uneasy, until I realised that this was just the way they converse. Coming back to Poland; it is mandatory to keep the dogs on leash and homeless dogs are captured and put in dog pounds – quite fitting for a country where the majority of people declare that a person they don't know should generally not be trusted. 

Friday 29 April 2011

In pursuit of growth, or happiness

Recently I spent a few days in Chile – in Santiago, Valparaiso and Viña del Mar. This is not enough time to draw sound conclusions about any country, but after having had spent almost four months in a neighbouring Argentina, I noticed quite significant differences, which I would like to share. 

For a start, Chileans seem to be much more stressed than their Argentinian neighbours. I saw mainly tired faces in Santiago’s metro on Easter Sunday – after three full days of holidays! The other difference is how generally well, if not excessively, things are organised. Take Santiago’s metro; it reminds me of the one in Singapore – very clean, modern, efficient and with omnipresent signs reminding about proper behaviour: don’t litter, don’t enter with a backpack on your back, let people step out first before boarding the train, etc. Buses display information to passengers about the current speed, reminders about fastening seatbelts and telephone numbers if someone would like to complain about the service.

Chileans are rightly proud of the excellent transportation system in Santiago as well as achievements of their economy (recent growth of Santiago’s business district is really impressive).  The symbol of the growing economic power of the country is soon to be the highest skyscraper in South America (on the picture below, obscured by Santiago’s smog). However, my impression was that in the pursuit of growth, development and perfection they somehow lost the ability to relax and enjoy life. When I shared my observation with a couple of Chileans I was staying with in Santiago (hurray for Couch Surfing!), they concurred without the slightest hesitation. However, they quickly pointed out the mess that is Argentinian politics and worse economic situation of their neighbour. I take the point, but somehow felt much better after seeing relaxed Argentinians upon my return to Mendoza a few days later.