Saturday 1 September 2012

Twoja mama tu nie mieszka


Przerwa w karierze pozwala na odkrycie uroków powolnego podróżowania: co najmniej trzy miesiące, koniecznie poza Europę,  bez dokładnego planu i na niewielkim budżecie. Osoby podróżujące w ten sposób, od angielskiej nazwy plecaka, który ich charakteryzuje, to bakpakersi. 


Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.

Siedzimy na drewnianym tarasie hostelu Barra Beach Club na brazylijskiej wyspie Illha de Santa Catarina. Słonce powoli zachodzi i rzuca pomarańczową poświatę na rozpościerająca się poniżej zatokę. Atmosfera jest mocno leniwa, choć rozkręca się powoli wraz z ilością wypitego mojito. Od dobrej godziny luźna rozmowa na zupełnie przypadkowe tematy schodzi co pewien czas na dość niski poziom, dokładnie w okolice pasa. Trójce młodych Anglików wszystko kojarzy się z masturbacją; swoje przemyślenia w temacie wzmacniają odpowiednią gestykulacją. Dwie młode Afrykanerki siedzące w kącie wyraźnie czują klimat, reagując ze śmiechem na popisy chłopaków.

Charlie, Rob i Mark mają po 22 lata i znają się jeszcze z czasów szkoły średniej. Pochodzą z małej miejscowości we wschodniej Anglii i od ośmiu miesięcy włóczą sie po Azji i Ameryce Południowej.  To ma być ich wielka przygoda zanim rozpoczną prawdziwe dorosłe życie - taki angielski standard z pracą od 9 do 5, domkiem na przedmieściach i małym ogródkiem z miejscem na grilla. Ich wspomnienia z podróży do tej pory naznaczone są opowieściami o tanim piwie w Indiach, mocnej trawce w Tajlandii oraz strzelaniu z bazooki do krowy w Kambodży. Na pytanie czy dotychczasowe doświadczenia w podróży czegoś ich nauczyły, Charlie i Mark spoglądają jakbym mówił do nich po chińsku. Rob, który kończąc właśnie skręta, jest wyraźnie w bardziej filozoficznym nastroju, mówi ze docenia teraz jakie miał szczęście rodząc się w Anglii a nie na przykład w małej wiosce w południowym Laosie. Nie rozwija swojej myśli, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze ta głęboka jak na niego refleksja wyparuje wraz z kolejnym machem lokalnego zioła.

Nie wszyscy bakpakersi to idioci, większość jest zwyczajnie nudna, ale czasem można trafić na prawdziwe perełki, osoby których w innym okolicznościach nigdy by się nie spotkało. Umiejętność odsiewu ziarna od plew po kilku miesiącach doświadczeń przychodzi naturalnie. Bakpakersi w Ameryce Łacińskiej to przede wszystkim mieszkańcy bogatych krajów zachodnioeuropejskich - Anglicy, Niemcy i Holendrzy; w mniejszym stopniu Amerykanie i Kanadyjczycy. Inne nacje od takiej formy podróżowania odgradza bariera materialna oraz, może nawet w większym stopniu, mentalna. Ta ostatnia jest szczególnie mocna w społeczeństwach na dorobku, gdzie chęć podróży dookoła świata bywa częściej postrzegana jako bezużyteczny kaprys a nie ważne życiowe doświadczenie.

Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.

Podkręcam głośniki na maksa i już wkrótce razem z resztą pasażerów terenówki potrząsamy głowami, imitując na powietrznej gitarze solówkę Jimiego Hendrixa. Pełna euforia, bo za oknami przemyka jeden z najbardziej niesamowitych krajobrazów jakie można zobaczyć na ziemi. Jesteśmy w Boliwii, w drodze na pustynie solna w Uyuni. Żeby dojechać tam z chilijskiego San Pedro de Atacama trzeba wynająć jeepa i przejechać w ciągu trzech dni kilkaset kilometrów po pustyni. Wszystko to na wysokości ponad 4000 metrów nad poziomem morza, wśród ośnieżonych wulkanów, lagun zamieszkałych przez różowe flamingi oraz formacji skalnych prosto z obrazów Salvadora Dalego. Krajobraz, w połączeniu z ciężkim brzmieniem gitary Hendrixa wydobywającym sie z małego iPoda, stwarza silne poczucie surrealizmu sytuacji.

W samochodzie oprócz Ernesto, naszego przewodnika-kierowcy, siedzi bardzo typowa grupka bakpakersow: Kanadyjczyk Gary (elektryk, 33 lata, dostał bezpłatny urlop z pracy, który wykorzystał na podróż po Andach i Brazylii), Austriaczka Michaela (26 lat, po skończeniu studiów wybrała się na 10-cio miesięczną  wyprawę od Oceanii, przez całą Amerykę Południową aż do Gwatemali), Niemka Kati (23 lata, za zarobione pieniądze podczas praktyk studenckich wybrała się na trochę ponad miesiąc w podróż z Chile do Ekwadoru), Holender Hein (świeżo upieczony absolwent kierunku zarządzania kadrami, 22 lata, za pieniądze zaoszczędzone podczas praktyk podróżował przez 4 miesiące po Kubie i od Chile do Peru). Jest jeszcze Claire. Angielka, 19 lat, pochodząca z małej wioski w Kornwalii. Podróżuje od sześciu miesięcy, do tej pory głównie w Południowo Wschodniej Azji. Bardzo rozrywkowa, czasami jeszcze wręcz dziecinna, na pierwszy rzut oka wydaje się pasować do profilu swoich trzech rodaków-onanistów. Drugi rzut oka przynosi jednak inny obraz. Claire jest w trakcie popularnego wśród młodych Anglików gap year, roku wolności po szkole średniej przeznaczonego zazwyczaj na podróżowanie. Zostały jej jeszcze cztery miesiące, z których większość spędzi pracując jako wolontariuszka w przytułku dla dzieci z biednych rodzin w mieście Cochabamba w Boliwii. Claire dostała się na studia o kierunku opieka socjalna i przed rozpoczęciem zajęć  chce odbyć praktykę w przyszłym zawodzie, przy okazji ucząc się hiszpańskiego.

Lonely Planet, przewodnik-wyrocznia znajdujący się w plecaku każdego bakpakersa, ogłasza wolontariat nową formą podróżowania. Faktycznie, coraz więcej osób nie chce ograniczać się tylko do zwiedzania. Chcą za to poznać dobrze inną kulturę i poczuć się dobrze robiąc coś pożytecznego dla odwiedzanych społeczności. Wolontariat umożliwia obie te rzeczy, a możliwości zaangażowania się jest bez liku: można pomagać zaniedbanym dzieciom w nauce, pracować w schronisku dla zwierząt, zajmować się ochrona zagrożonych ekosystemów, budować studnie w afrykańskiej wiosce, itp.

Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia.

Po dziesięciu godzinach w autobusie, podróży zatłoczonym metrem i błądzeniu z wielkim plecakiem na grzbiecie po dzielnicy Providencia w Santiago de Chile, jedyne na co miałem ochotę to gorący prysznic. W końcu odnalazłem właściwy adres i po kilku minutach dzwonienia do drzwi, zza kraty wyjrzała starsza kobieta z podejrzliwym wyrazem twarzy. Okazała sie gosposią i za nic nie chciała mnie wpuścić. Moj gospodarz, Rosi, był jeszcze w pracy i nie poinformował jej wcześniej o moim przyjeździe, a ja niestety nie potrafiłem jej udowodnić, że nie jestem przypadkowym przybłędą – Rosiego nigdy wcześniej na oczy nie widziałem (nie wiedziałem nawet, ze to jego pseudonim), nie miałem jego numeru telefonu, jedynie ten adres. W końcu udało się jej dodzwonić do dziewczyny Rosiego, uśmiechnęła się, zostawiła mi klucz i wyszła z domu. Cieplej wody niestety akurat nie było.

U Rosiego znalazłem się dzięki serwisowi Couch Surfing, który pozwala podróżnikom na znalezienie darmowego noclegu właściwie w każdym zamieszkanym zakątku świata. Gospodarzami są osoby, które lubią poznawać nowych ludzi i chcą urozmaicić swoje życie goszcząc przybyszów z innych krajów – to najczęściej studenci i młodzi ludzie do 30-stki, choć są też rodziny – dziesiątki tysięcy osób od Londynu, Barcelony czy Nowego Jorku po takie miejsca jak Sucre w Boliwii, czy Hoi An w Wietnamie. Wiele z nich same w ten sposób podróżuje a przyjmując innych podróżników w swoim domu chcą się w ten sposób odwdzięczyć społeczności surferów. Goszczenie na kanapie (choć może to być równie dobrze wygodne łóżko, materac na podłodze, lub hamak na balkonie) jest darmowe, choć do etykiety dobrego zachowania należy zaproszenie gospodarza chociażby na piwo, lub przywiezienie mu jakiegoś fajnego podarunku. Rogerio z Rio de Janeiro prosi swoich gości o podstawki pod piwa. Z dumą pokazuje dwa z Polski - Żywiec i Tyskie.

Motto serwisu to „uczestniczenie w zmienianiu świata na lepsze, po jednej kanapie naraz”, co sugeruje, ze w całej idei nie chodzi tylko o darmowy nocleg. Faktycznie, surfowanie po obcych kanapach to przede wszystkim unikalne przeżycie kulturowe. Gospodarze bardzo często wpuszczają surferów do swojego życia - zabierają ich na imprezy, zapoznają ze znajomymi, oprowadzają po ulubionych miejscach lub organizują wspólny wypad za miasto. Dzięki temu można wyrwać się z bańki mydlanej na jaką skazani jesteśmy podróżując po obcym kraju bez znajomości języka i lokalnej kultury. Normalny turysta jest w takim przypadku ograniczony do robienia zdjęć, obserwacji i  towarzystwa innych turystów. Świat surferów to już wyższy etap – współuczestnictwo.

Trzeba dojrzeć do podróżowania – podróż to coś więcej niż przemieszczanie się z miejsca na miejsce, niż turystyka […]. Podróż to owocne przeżywanie świata, zgłębianie jego tajemnic i prawd, szukanie odpowiedzi na pytania, które on stawia. Tak pojmowane podróżowanie jest refleksją, jest filozofowaniem.


Hannah podaje na obitym talerzu trzy niedosmażone naleśniki i wskazuje na dużą butlę syropu klonowego stojącą na barze. W pakiecie śniadaniowym dostaję jeszcze butelkę zimnego piwa. To mój pierwszy dzień w Mondo Tait i żałuję, że nie przyjechałem dzień wcześniej. Hannah i Jen wspominają wczorajszą imprezę (Bikini party!) jako jedną z najlepszych w ostatnich tygodniach. Ich słowa potwierdzają sterty puszek po piwie, nieczynna toaleta, dziwne kolorowe bohomazy na rekach Jen i cisza w całym budynku. Jest południe, piękna pogoda, ale wszyscy goście jeszcze śpią. Trzeciego naleśnika dyskretnie wrzucam do kubła na śmieci.

Hostel Mondo Tait w panamskim  Bocas del Toro prowadzony jest przez zgraną grupkę młodych ludzi, w większości Amerykanów, których urzekła karaibska atmosfera miejsca i postanowili zatrzymać się na dłużej. Nie bez znaczenia był też aspekt finansowy. W zamian za pracę na recepcji, przy sprzątaniu i organizacji imprez dostają wynagrodzenie i czasem również kąt do spania. Dobra opcja dla kogoś podróżującego na małym budżecie. Zbity z desek Mondo ma wyraźny profil imprezowy, ale oprócz tego jest dość typowym przedstawicielem swojego gatunku, gdzie standard wyznaczany jest przez absolutne minimum. W czteroosobowych pokojach z piętrowymi łóżkami przyjemność dzielenia pokoju z nieznajomymi, bez względu na płeć, kosztuje dziesięć dolarów za noc. Każdy gość dostaje komplet czystej pościeli i własną szafkę zamykana na kłódkę. Oprócz tego bakpakersi mają do swojej dyspozycji kuchnię. Tam o pełnej samoobsłudze przypominają kartki na ścianie z napisami typu „Zmywaj po sobie, twoja mama tu nie mieszka”, czy „Sprzątanie jest sexy!”. Dla osób spragnionych doznań intelektualnych hostel oferuje regał z książkami a ściany kibli szeroką gamę przemyśleń młodych ludzi o seksie, odchodach i sensie życia.

Hostele w kwestii  wyposażenia są do siebie podobne, ale różnią się klimatem.  Przykładowo, Rockin’ J’s w Puerto Viejo na Kostaryce, legendarny wśród bakpakersów, stawia na dobra zabawę i luźną atmosferę. Już przy wejściu wita gości zapewnienie, że hipisi są mile widziani. Ten przekaz dodatkowo wzmacnia tablica z napisem „Zabrania się palenia marihuany w hostelu, idźcie na plażę” - zalecenie gremialnie i ochoczo respektowane. W połączeniu z dobrze zaopatrzonym barem, możliwością spania za grosze w hamaku lub namiocie, oraz bezpośrednim dojściem na plażę jest to oferta trudna do przebicia. Nie każdy bakpakers jest jednak imprezowy, a jeśli nawet, to czasami dobrze jest odpocząć. W takiej sytuacji dobrą opcją jest na przykład Gringo Pete’s w kostarykańskiej La Fortuna, gdzie goście mają do dyspozycji gry planszowe, stos książek i ciszę nocną już od 10 wieczorem, restrykcyjnie egzekwowaną przez białobrodego Pete’a.

W głębi kraju spotkałem starszego mężczyznę. Siedział przed swoją chatą na kłodzie drzewa. Nic nie robił. Jego wnuk służył za tłumacza. Mówił: – Dziadek powiedział, że ze świata zna tylko swoją wioskę i drugą, która jest obok. Tę drugą można stąd zobaczyć, bo leży tam, na wzgórzu. Co jest dalej – dziadek nie wie, ale mówi, że dalej jest pewnie tak samo jak tutaj.

Markos, po minucie pod wodą, wreszcie się wynurza. Jego brodata twarz emanuje zadowoleniem. Tego nam było trzeba. Powoli zapada zmrok a my, po kilku godzinach chodzenia po Andach, siedzimy na dnie kanionu w gorącej wodzie wypływającej z okolic pobliskiego, wygasłego już, wulkanu. Jest początek jesieni i ponieważ wieczory bywają na tej wysokości dość chłodne, szykujemy sie do powrotu do Mendozy. Coraz niższa temperatura i zbliżające się ciemności to jedyne co warunkuje nasze plany. Nie mamy obecnie żadnych zobowiązań, nic czego nie można by było przełożyć nawet o tydzień. Ja nie jestem nawet na półmetku mojej ośmiomiesięcznej przerwy w karierze, a Markos... po prostu wybrał sobie taki styl życia.

Po szkole, zgodnie z zawodem, Markos pracował jako kucharz w popularnej restauracji w rodzinnej Mendozie. Oprócz stabilnej pracy miał fajną dziewczynę, kupione przez rodziców mieszkanie w centrum miasta, dużo przyjaciół jeszcze z czasów podstawówki i nieopuszczające go uczucie, ze życie ma mu więcej do zaoferowania. W końcu coś w nim pękło. Od małego ciągnęło go w góry, więc postanowił związać swoje życie z tą pasją. Od kilku lat pracuje jako tragarz i kucharz towarzyszący wyprawom na najwyższy szczyt Ameryki Południowej, Aconcaguę. Praca jest niezmiernie trudna – w ciągu trzech miesięcy trwania sezonu letniego Markos kilkakrotnie wspina sie po 3000 metrów dźwigając ciężki ekwipunek należący do turystów. Praca jest jednak na tyle dobrze płatna, że pozwala mu na przeżycie reszty roku z oszczędności. Poza sezonem Markos zazwyczaj wałęsał sie z przyjaciółmi po górach w Andach i Patagonii, ale w zeszłym roku obniżył mocno poziom. Został instruktorem nurkowania i teraz spędza kilka miesięcy pokazując turystom życie podwodne na Wyspach Galapagos oraz w Tajlandii.

Większość osób podróżujących dłuższy czas z plecakiem po świecie wraca po wyprawie ze zmienionym systemem wartości dotyczącym kariery i podejścia do dóbr materialnych, który kłóci się z tym zastanym na miejscu. Niektórzy akceptują ten stan, wracają do swojego poprzedniego życia i przez jakiś czas żyją wspomnieniami z podróży, przeglądając fotki swoje i nowych znajomych na Facebooku. Wiedzą już jednak, że nie ma jednego właściwego modelu życia. W Buenos Aires poznałem informatyka, który pracuje pół roku tam a pół roku z rodzinnego Nowego Jorku, wykorzystując różnicę w porach roku na dwóch półkulach. Tak jak Markos, zorganizował sobie życie według własnego kalendarza. Może nie każdy i nie zawsze może tak samo zrobić, ale przynajmniej przez kilka miesięcy naprawdę warto sprawdzić jak to jest być panem własnego czasu.


* Jako śródtytułów użyłem cytatów z książek Ryszarda Kapuścińskiego

Ten wpis miał w zamyśle być fotoreportażem. Zapraszam do obejrzenia zdjęć ilustrujących tekst tutaj 



No comments:

Post a Comment